poniedziałek, 28 września 2009

zulu gula

Wspinanie niesamowite, po krótkim zapoznaniu z zupełnie nową specyfiką skały (tarcie, obłości) uderzamy z piterem na sześć dwa i do końca nie schodzimy z pułapu co kończy się absolutnym brakiem wyniku w moim przypadku i jako takim w przypadku pitera. Obfitość sytuacji niesamowitych zastanawia - wstawiam się w dobrze już zapatentowaną dwa plus 'bat na wroga' i w kluczowej sekwencji wylatuje mi noga z tarciowego stopnia, co w granicie jest naprawdę zaskakujące (doskonałe tarcie). Do teraz nie wiem dlaczego.


Albo to. Piter drugi raz wstawia się do najładniejszej drogi wyjazdu 'Zulu Gula' i odpada z ostatniego chwytu (klamy), ponieważ łapie ją z niewiadomych przyczyn na oblaka.

Na trzeci dzień wspinu też się do niej wstawiam, zupełnie bez wiary, mięśnie mnie bolą od samego patrzenia na tę przewieszoną konstrukcję z granitowych bloków. Po pierwszych kilku metrach terenu szóstkowego czuję że to koniec, siadam na póle i restuję pięć minut.

Beznamiętnie robię wpinkę, jest mi zupełnie wszystko jedno, po prostu nie chcę odstawić lipy i uczciwie dojść tak wysoko jak mogę. Piter zaczyna mnie naprowadzać- skrętka w lewo, oblak na ruska, prawa do podchwytościsku, wstajesz, wstajesz, dobrze, lewa krawądka, prawa słaba póła, sięgaj w prawo, dobrze, zaraz klama, masz klamę?

mam klamę, próbuję na niej restować, chyba też tylko dla porządku, dlatego, że skoro jest rest to trzeba go wykorzystać, choć wiem że to na próżno, że zaraz palce mi się rozegną na pierwszym lepszym chwycie, wystarczy, sięgam pod okap, totalnie wyłączam głowę, ruchy wykonuję tylko na polecenie mojego pilota, gdyby nie te krótkie hasła rzucane z dołu po prostu zawisnąłbym w miejscu i po chwili osunął się w czeluść, ale wciąż słucham

i wykonuję - lewa słaby odciąg daleki ruch, sam się sobie dziwię dlaczego nie odpadam? To w końcu kluczowa sekwencja za dwa plus/trzy a ja zdycham, nieważne, mam odciąg, to jest już coś, cieszę się z niego może sekundę dwie, pora na ruch, bezruch w przewieszeniu to koniec, zawsze lepiej robić coś niż nie robić nic, zawsze!

drugi ruch cruxu, daleki do ścisku, i już jestem za okapem, metr nad głową zieje czarna dziura, ta dziura to kolejny cel, nie liczy się droga, miejsce, to że jestem zmęczony, sprawa jest prosta - trzeba sięgnąć do dziury, a właściwie nie sięgnąć ale

skoczyć, to zadanie na miarę naszych czasów i możliwości, i zaprawdę nie ma teraz nic ważniejszego na świecie niż 'I bania! Po prostu bania!'

skaczę

łapię

trzymam

obaj z Piterem chyba nie możemy w to uwierzyć, ale właśnie skończyłem trudności drogi. Niejako ze zdziwieniem robię wpinkę i magnezjuję, przez sekundę obydwaj pozostajemy w osłupieniu, ale fizjologia ma swoje prawa, które obaj doskonale znamy, sformułowane w niezliczonych opracowaniach na wszystkie możliwe sposoby, ale ich istotą jest przykazanie starsze i istotniejsze, nic nie trwa wiecznie, a nawet skurcz mięsni zginaczy powierzchniowyh i głębokich palców. Więc

ruszam, pot zalewa mi oczy, ale słuch łapie sygnały, już nie z dołu, ale jakby z boku, świadomość to wąski tunel prowadzący do następnego chwytu, a nad jego ułożeniem panuje głos, dokładnie, bez cienia wahania, stanowczo. Teraz idę tylko dzięki niemu. 'Widzisz poziomą ryskę?' Dziwi mnie pytająca forma, wypadam z rytmu, co się stało? Sięgam. 'Klinujesz palce?' Znowu zaskoczenie, dlaczego pyta zamiast nakazywać? Wiszę bezradny, skąd mam wiedzieć czy zaklinowałem tak jak trzeba? Kolejna rada jest już zupełnie enigmatyczna i teraz już wiem, że jestem zdany tylko na siebie, flash zmienia się w OS na dwudziestym metrze wspinaczki, a ciało aż skowyczy z bólu! Ostatkiem sił rozpaczliwie strzelam w nieznane, wiem że to teraz jedyna możliwość, jedyna szansa, podrzucam monetę
wypada reszka
lecę
to koniec

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz